8/03/2012


I went away, but you can still feel me.



Przemierzam nieznaną przestrzeń. Jest zimno, ale ja tego nie czuję. Wokół pada śnieg i panuje mrok. Rozpływam się. Jestem teraz powietrzem, pyłkiem, prochem. Lecę wśród nieznanych mi miejsc. Tu jest zupełnie inaczej. Wszystko rozdziera światło i ledwo co dostrzegam świeżą trawę ozdobioną kwiatami pode mną. Łapie się jednego z nich i trzymam tak długo aż znów stanę się ciałem lub przynajmniej czymś, co przypomina dawnego mnie.

- Niech pani obieca, że wróci.
Mama patrzy na Niall’a ze współczuciem i próbuje powstrzymać łzy.
- Myślę, że powinniście wrócić do domu chłopcy.
- Nie. Zostaniemy tu z panią i będziemy wspierać siebie nawzajem. – oznajmia Liam i przyłącza się do silnego uścisku.
Louis nie przestaje szukać. W domu kręci się policja.

*


Policja znalazła zawaloną altankę i wełnianą czapkę. Znaleźli też moją krew. To wszystko tylko nie samego mnie. Tylko nie moje ciało.

Anne nie mogła tego przeżyć. Jej własne dziecko, jedyny syn został zamordowany. Całymi dniami leżała w łóżku płacząc, a Louis był tam z nią. Siedział obok, wspierał i wiedział, że musi być silny dla innych. Obiecał mi przejąć stery. Wszyscy się zmieniali i on to widział. Sam nie chciał stawać się kimś innym, ale nie zauważył kiedy zaczęła władać nim chęć do zemsty.

Mój morderca w tym czasie zacierał wszystkie ślady. Spalił moje podręczniki, piórnik, plecak. Zachłannie patrzył w płomienie i czuł się niesamowicie dobrze. Wyprał swoje brudne od krwi i błota ubrania. Powycierał podłogi, umył wannę i wszystko inne co ubrudził przynosząc moje ciało do swojego domu.
Zdążył do rana. Wtedy ponownie przyjechała policja. Mieli za zadanie przesłuchać sąsiadów i on wiedział, że będzie następny. Krew buzowała w jego żyłach. Jeszcze się bał i to sprawiało mu przyjemność.
Jego dom był tak pusty, że pukanie rozchodziło się jak echo. Uderzało w uszy do razu i kilka razy. Czasem drażniło. U niego wywołało silniejsze bicie serca, ale zachował spokój. Miał już obcykane takie sytuacje.
Wziął z kuchni ciastko, na wszelki wypadek niechlujnie odsunął krzesło, by stwarzać pozory. Zostawił talerzyk przed fotelem i otworzył magazyn na byle jakiej stronie. Już miał iść do drzwi, ale złapał garść cukierków i władował je wszystkie do buzi, po czym papierki zostawił na małym stoliku obok fotela. Pozory.

Gdy otworzył, śledczy Stanley zapytał go o nazwisko, zmierzył wzrokiem i przedstawił się. Chciał zadać kilka pytań i wejść do środka z policjantem. On nie miał wyboru, zgodził się grając miłego sąsiada. Twierdził, że już wie o co chodzi.
- To co się wydarzyło jest straszne. Każdy się obwinia i zadaje pytanie: dlaczego nic nie słyszałem? Przecież musiał krzyczeć…
Aktorstwo zdał na pięć z plusem. Kto wie, może nawet na sześć. Jak mógł mówić o mnie coś takiego?
Nikt nic nie podejrzewał, nikt nic nie wiedział – prócz mnie. Ze swojego świata oglądałem to wszystko. Słyszałem go, znałem jego myśli.

Śledczy podał mu kilka zdjęć. Dwa z nich były z gazety i przedstawiały to co miałem na sobie: Czarne jeansy, granatowa koszulka i antracytowy płaszcz. Nic nadzwyczajnego prócz naszyjnika, którego nie było na żadnym z fotografii.

Ostatnie zdjęcie przedstawiało mnie. Wpatrywał się bardzo długo. W środku był tak niesamowicie podniecony z powodu udanej próby morderstwa, że sam przestraszyłem się jego myśli.

Stanley miał już się zbierać gdy spostrzegł duży domek robiony własnoręcznie przez mojego mordercę. Spodobało mu się i chciał go obejrzeć. Wtedy ON dostrzegł mój naszyjnik leżący na stole obok domku. Aż zadrżał, gdy śledczy przeszedł niesamowicie blisko zguby.
Targał nim tak wielki strach, ale zapanował nad tym. Zaczął kręcić i opowiadać o swoim dziele, a Stanley niczego się nie spodziewał. Po prostu oglądał.
Mój morderca zabrał naszyjnik i włożył go do kieszeni. Wtedy poczuł się dobrze.

Wieczorem Louis siedział w swojej pracowni - piwnicy za schodami w moim domu. Bywał tam dość często by mieć własny pokój z modelami. Zresztą, moja mama traktowała każdego jak członka rodziny.
Liam wszedł do środka trochę niepewnie. Wpadł tylko na chwilę, by sprawdzić co u mojej mamy. Na wszelki wypadek zaglądnął też do Louis’a. Szatyn siedział zrezygnowany i oglądał nasze samoloty. Bardzo ciężko oddychał. Myślał o… niczym.
- Lou? – szepnął Liam. – On nie żyje, prawda?
Brzmiało to tak niepewnie, że od razu można było wyczuć krople niewiary w winie prawdy jakie wylewał z siebie ciemny brunet.

A ja? W tej chwili byłem coraz dalej i dalej. Oddalałem się od ziemi. Od tamtego życia.
Życie opuszczało mnie coraz bardziej i mocniej, i nie bałem się. Czułem się wolny aż przypomniałem sobie, że o czymś zapomniałem. Miałem coś zrobić… pożegnać się.
Widziałem go. Widziałem mojego Lou stojącego w naszej altanie. Był tak bardzo smutny i zawiedziony. Myślał, że o nim zapomniałem, ale… to nie prawda. Louis Tomlinson. On zawsze był częścią mnie; przyjacielem; pierwszą, prawdziwą i największą miłością. Chciałem go przytulić, pocałować i powiedzieć żeby się nie poddawał, ale nie mogłem. I to sprawiało, że czułem w sobie pustkę i strach. Niewypełnione zadanie już nigdy nie będzie wypełnione. Dla mnie, Harry’ego Styles’a coś takiego nie było na miejscu. Zawsze kończyłem to, co zacząłem.
- Lou!
To imię gnało w przestrzeń i wracało do mnie, a ja wypowiadałem je z uśmiechem na ustach i łzami w oczach. Mój mały, kochany Lou. Ileż to imię znaczyło dla mnie.
- Lou!! Lou!!
Słońce za jego plecami zachodziło. Pogrążał się w świetle odbijanym przez taflę wody i znikał.
Zacząłem biec i czułem, że jestem coraz bliżej. Byłem szczęśliwszy, lepszy, byłem sobą. Wiatr rozwiewał moje loki, a ja gnałem przez zboże. Wiedziałem, że dobiegłbym gdyby nie jedna przeszkoda.

Mój morderca jechał na farmę, do wielkiej dziury w ziemi. Chciał wyrzucić kolejną część mnie – naszyjnik. Gdy był coraz bliżej, zboże zamieniało się w wodę. Z każdym jego krokiem, moje kroki zapadały się. Woda była głębsza i głębsza… Aż straciłem grunt i ostatni raz wykrzykując moje ulubione imię, pochłonęła mnie woda - tak jak mój naszyjnik pochłonęła ciemna otchłań. Prócz… jednej rzeczy. Jeszcze jedna część mnie pozostała na ziemi. Mój morderca odczepił samolocik. Spodobał mu się. Przewracając go w dłoni, fascynując się chwilą, która stale w nim żyła.

Spadałem w głębie oceanu. Niczego nie czułem. Naprawdę niczego. Na dnie znajdowała się wciąż świecąca latarnia i domek obok niej. Wpadłem do niego, przenikając przez dach i opadłem na łóżko, a naszyjnik obok mnie. I zasnąłem…

Obudziłem się w naszej altanie w lesie. Było dość miło. Słońce świeciło bardzo mocno, liście opadały z drzew, a ptaki miło śpiewały. Wokół konarów unosiła się rzadka mgła, ale nie było strasznie. Wyszedłem i rozglądnąłem się. Nie wiedziałem gdzie iść.
Było cudownie.
Spojrzałem na małą ławeczkę, na której leżała kartka. To kartka, która wypadła mi TEGO dnia.
Rozłożyłem ją i przeczytałem:

Gdybym miał tylko godzinę na miłość nim spocznę w grobie
Godzinę by miłość okazać
Dałbym tę miłość Tobie

Boo Bear xx.

Zamykam oczy i próbuję spojrzeć na ziemię. Otwieram je i widzę Louis’a. Ma napuchnięte oczy i tępe spojrzenie. Czeka na kogoś, kto nigdy nie przyjdzie – i on o tym wie. Wtedy podchodzi do niego dziewczyna. Dziewczyna, która mnie widziała. Dziewczyna o imieniu Danielle.
- Ty jesteś Boo Bear? – pyta trochę niepewnie, ale z lekkim uśmiechem.
- Bo co?
Wtedy wyciąga z torebki kartkę. To ten wiersz.
- Skąd to masz?!
- Znalazłam. – oznajmia i siada obok. - Tęsknisz za nim… - kwituje.
Spogląda na nią z ironią.
- Też piszę wiersze. Jesteś dobry. – pociesza go.
Lou patrzy na nią i maluje na swojej twarzy grymas bólu. Wzdycha ciężko.
- Nie musisz gdzieś być?
- Brak ci tej burzy loków. – nie odpowiada na pytanie. – Kochałeś go.
Obrzucił ją tęsknym spojrzeniem. Ja tak samo. A ona tylko uśmiechnęła się lekko i znów spojrzała mu w oczy.
- Nie wiedziałam co znaczy umrzeć. Myślałam: „zginąć, zastygnąć”.
- Umrzeć znaczy „odejść”. Harry odszedł.
Spuścił wzrok i czekał na jej reakcję, choć jeszcze chwilę temu pragnął by odeszła.
- A jeśli nie? – stwierdziła. – Jeśli nadal tu jest…
Widziałem w jej umyśle obraz z tamtej nocy. Widziała kiedy uciekałem.

- Tak nie wolno! – usłyszałem głos za sobą.
Odwróciłem się i ujrzałem chłopaka, mniej więcej w moim wieku. Mulat o złotych oczach. Miał czarne włosy i ciekawą fryzurę. Nosił koszulę, na której przeważał czerwony kolor. Po za tym miał dopasowane jeansy i kolczyki w uchu.
- Co? Kim jesteś? – odparłem odruchowo.
- Nie możesz odwiedzać ludzi, pokazywać się im i szeptać!
- Kim jesteś? – zapytałem, przerywając.
- Zayn Malik.
- Miło mi.
Uśmiechnął się i szedł przed siebie. Maszerował bardzo pewnie i żwawo.
- Gdzie idziesz?
- Tam gdzie idą wszyscy. – zachichotał i obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem.
- Czy… - przełknąłem ciężko. – Jesteśmy w niebie?
- Haha! Niee… - parsknął śmiechem. – Jeszcze nie…
- Więc co to jest?
- Hm, w zasadzie to nie ma nazwy. – stwierdził. – Jesteśmy pomiędzy niebem, a ziemią.
Przystanął i złapał mnie za rękę. Już nie byliśmy w lesie. Nie było jesieni, ale zima. Zastąpiła ją bardzo szybko i dała o sobie znać. Wokół leżało dużo śniegu, a drzewa pozostały bezlistne. Na szczęście to nie sprawiło, że utraciły swoje piękno.
- Spójrz, wszystko to… - wskazał palcem w lewo. - … te góry są jak ziemia, prawda? To nic nadzwyczajnego dla nas.
Przytaknąłem.
- Ale spójrz tam. Tu nagle zaczyna się morze, które zaraz przeobrazi się w coś innego. To dzieje się tylko tutaj. Mieszanka rzeczywistości i abstrakcji. Czegoś, co możemy zobaczyć idąc do nieba. Piękny świat. Tu jest tylko zabawa… - zaśmiał się na koniec.
Spojrzałem na nasze złączone dłonie i pomyślałem o Louis’ie.
- Czy my… teraz udajemy się do nieba?
- Właśnie tak. Jak masz na imię?
- Harry. – odpowiedziałem. – Ale… ja jeszcze nie mogę tam iść.
- Jasne, że możesz Harry. Nie zrobiłeś nic złego. – skwitował i uśmiechnął się sympatycznie.
- Nie dokończyłem czegoś. – odparłem półszeptem i spojrzałem za siebie.
Zayn mówił jeszcze chwilę. Mówił o tym, że za przepięknym drzewem stojącym w zbożu jest bezkresne niebo. Nie ma tam pola kukurydzy, nie ma pamięci, nie ma grobów, ciał i wszystkiego innego. Ale ja nie mogłem patrzeć na przód, jeszcze nie. Miałem zadanie.

Louis w tym czasie był w pracowni i patrzył na modele samolotów. Jeden z nich był przed nim. Najnowszy, świeżo pomalowany, prawie dokończony, bez ostatniego elementu. Nie mógł go dokleić, bo to było tylko i wyłącznie moje zadanie.
Szatyn podniósł się i wziął z półki jeden model. Oglądał go uważnie i zaczynał płakać. To było dla niego takie trudne… Czułem to co on.

- Nie możesz wrócić. – szepnął Zayn. – To już koniec. Chodź ze mną.
Oddalałem się powoli i kręciłem głową. Nie, nie, nie!
- Nie znam Cię. Co tu robisz?
Mulat patrzył na mnie z bólem.
- Musisz porzucić ziemię. Nie żyjesz, musisz odejść.
- Muszę wrócić do domu.
Po tych słowach liście z drzewa zaczęły odlatywać. Wszystko stało się ponure, więc po prostu uciekłem – w przeciwnym kierunku. Biegłem przez plażę pomiędzy skałami, o które uderzały duże fale. Wiało bardzo mocno, a nade mną leciały samoloty. Były piękne, ale…

Louis ostatni raz spojrzał na jeden z modeli, a potem cisnął nim o kant biurka. Wszystko rozsypało się tak, jak jego życie. Nie wahał się i zabrał następny. Tym również cisnął w coś twardego. Rozpadł się. Powtarzał tę czynność.

Samoloty lecące od strony morza zaczęły gwałtownie spadać w dół. Uderzały o skały i paliły się, niszczyły, psuły. Krzyczałem chcąc to zatrzymać, ale nie mogłem. Było ich coraz więcej i coraz więcej spadało. Niektóre wybuchały już w powietrzu.


Niall i mama wszystko słyszeli. Anne już prawie spała, a Niall siedział w kuchni i czekał na Louis’ego. Płakał coraz bardziej z każdym głośniejszym uderzeniem i trzaskiem. To bolało go bardziej niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić. Niall nie był ze mną zbyt blisko, ale był bardziej wrażliwy niż ktokolwiek kogo znam. Wrażliwszy ode mnie.
W końcu Louis złapał nasz ostatni, najnowszy model. Nie miał już sił. Oparł się o ścianę i wciąż wpatrując w samolocik, zsunął się na podłogę głośno płacząc.

Mój morderca siedział w piwnicy bawiąc się częścią mojego naszyjnika. Z jego twarzy można było odczytać wewnętrzną radość. Wciąż pamiętał tamtą chwilę i karmił się nią jak narkotykiem.
Mój morderca poczuł się bezpiecznie. Ludzie chcieli zapomnieć i żyć dalej. Ta myśl przynosiła mu ulgę. Nikt go nie podejrzewał. Ale…


… nie rozumiał jednej rzeczy. Jak  bardzo dziewiętnastolatek może kochać zmarłego chłopca. Jak bardzo Lou mógł Kochać mnie.

Lou zapalił świeczkę i postawił ją na parapecie przed oknem. Płomień odbijał się od szyby i łagodnie falował. I gdy tylko szatyn odszedł od okna, światło jednej małej świeczki rozbłysło.

Wszedłem do altany, która stała na środku wielkiej nicości, nad którą rozciągało się gwieździste niebo.

Lou dostrzegł bijące światło i odwrócił się ze zdziwieniem. Płomień odbijany w szybie uginał się jakby pod wpływem wiatru, ale płomień prawdziwej świeczki – stojącej na parapecie – nadal delikatnie falował. Szatyn zbliżył się do świecy. Patrzył w szybę i wiedział, że tu jestem. Czuł mnie, a ja czułem jego.

Widziałem go i uśmiechnąłem się.
- Lou…
Wypowiedziałem najdelikatniej jak umiałem.

- Harry.
Powoli zbliżał dłoń do szyby.

Widziałem jak ją do mnie wyciąga i chciałem ją złapać, ale nie widział mnie. Ja byłem w swoim świcie, a on w swoim. Jedyne co nam pozostawało to uczucie. I kiedy tylko poczuliśmy je wystarczająco mocno, płomień przestał się uginać. Wszystko wróciło do normy, a Zayn znów mnie odwiedził.
- Już dobrze. – uśmiechnąłem się. – Wszystko będzie dobrze. On wie, że tu jestem. Mój Lou wie.
Nadal z nim byłem. Nie zasnąłem, nie odszedłem, nie zastygłem. W tamtym świecie było naprawdę cudownie. Wraz z Zaynem wykorzystywaliśmy każdą chwile. Nigdy nie chcieliśmy iść spać. Żyliśmy, mieszkaliśmy w raju. Były tam małe planety porośnięte trawą. Były latające balony i żywopłoty o zabawnych kształtach. Tańczyliśmy, skakaliśmy, śpiewaliśmy, śmialiśmy się. W zimie zjeżdżaliśmy na sankach bez strachu. Już nic złego nie mogło nam się stać. Było tak cudownie. Mijaliśmy lodowe rzeźby. Robiliśmy zdjęcia, biegaliśmy za zwierzętami.




1 komentarz:

  1. Ugh. I ta wiedza, że oni się tak bardzo kochają, że nawet ich uczucia nie zmieni śmierć.
    To takie piękne i wzruszające ! Osz, Ty bezczelna artystko !
    Pisałaś, że początkowe rozdziały Ci się tak nie podobają i są... SŁABE ????! To szczerze... Powinnaś przeczytać je jeszcze raz. To w nich pokazujesz ich miłość, jak wielka była i jest, i na pewno jest też tak w innych i to czyni je piękne i powinnaś to zrozumieć.
    Osobiście dla mnie Larry zawsze będzie istniał. A gdy czytam opowiadania, a szczególnie Twoje mogę poczuć prawdziwego Larre'go. Jak bardzo ich wspólna więź jest mocna i jak bez siebie nie znaczą nic. Tak mało znaczy tak wiele...
    Kocham Cię [ I CHCĘ WIĘCEJ ! ]. xx

    OdpowiedzUsuń